W dniu wczorajszym, w warszawskim klubie „niePowiem”, odbyła się jedna z najciekawszych bitw freestyle’owych ostatnich lat. Na myśli mam oczywiście „Bitwę o Pitos” za której organizację zabrał się Duże Pe i trzeba przyznać, że z zadania wywiązał się znakomicie. Jako, że miałem przyjemność być obserwatorem tego wydarzenia, postanowiłem napisać o nim kilka słów.
Do klubu przyjechaliśmy nieco spóźnieni, przez co ominęły mnie eliminacje do bitwy, czego szczerze mówiąc trochę żałuje. Możliwość zobaczenia na żywo free od Wujka Samo Zło czy Ymcyka może się szybko nie powtórzyć. Z młodej krwi mocno zawiódł mnie brak awansu Pueblosa(flow nie do podrobienia) i poniekąd Białego(podczas samej bitwy zebrał on więcej punchy, niż niektórzy zawodnicy w niej startujący). Suma summarum trafiliśmy na jam zamykający eliminacje, jednak za wiele nie jestem w stanie o nim napisać, gdyż dopiero „wdrażałem” się w imprezę.
Gdy w sali zebrał się już spory tłum, rozpoczęła się właściwa część imprezy. Pe wytłumaczył zgromadzonym, o co tak naprawdę zawodnicy walczą (a walczyli o niemało, pula nagród to 10 000 PLN), podziękował sponsorom i mógł zabrać się za losowanie. Na rozgrzewkę dostaliśmy starcie pomiędzy Jędrzejem a Edziem (nie za dużo tego w ostatnim czasie). Pomiędzy obydwoma panami widać chemię zawodniczą, jednak po raz kolejny zauważyć można było, że Jędrzejowi nieco brakuje do swojego bardziej doświadczonego kolegi. Mogę pokusić się jednak o stwierdzenie, że jeżeli Jędrzej dostałby innego przeciwnika, mógłby powalczyć o nieco więcej. Kolejne starcie, to konfrontacja Bajorsona oraz Sosena. Powiem szczerze, że przyjemnie ogląda się na żywo człowieka, którego dotychczas kojarzyłeś jedynie z walk zamieszczonych na YouTubie i to zazwyczaj w nienajlepszej jakości. Bajorson jak to Bajorson. Powygłupiał się, pośpiewał, potańczył, jednak na Sosena, który miał silne wsparcie publiki, to nie wystarczyło i to mistrz WBW z 2010 roku awansował do kolejnej rundy(choć brak freestyle’owych bojarzy, ewidentnie rzucał cień na formę tego zawodnika. Jako trzeci na scenę wjechali Szyderca oraz Przemek(ktoś pomoże, skąd mógłbym znać tego pana?). Szczerze mówiąc, na początku tej walki nieco się wyłączyłem, przez co nie do końca ogarnąłem potencjał tego starcia. Szydi awansował, jednak Przemek pozostawił po sobie pozytywne wrażenie, nie poddając się, a wręcz stawiając godny opór nie byle komu, bo mistrzowi WBW z ubiegłego roku. Tego samego nie można powiedzieć o freestyle’owcu o tajemniczej ksywie „MC Mózg”, który w następnej walce mierzył się z Dolarem. Nie do końca wiem, skąd ten pan się urwał, jednakże z freestyle battle nie miało to wiele wspólnego. Dobry przerywnik na „piwko, siusiu, papieroska”, dobra rozgrzewka dla Dolara. Pe, dlaczego nie zrobiłeś dogrywki? Następne starcie to pierwsza z niespodzianek tego wieczoru, gdzie Feranzo po dogrywce (choć była ona zbyteczna), odstrzelił mistrza WBW z 2011 roku – Kopka. Kopek to przykład zawodnika, któremu przerwy w freestyle’owych bitwach (o ile takie miał), nie służą. On sam trafił na imprezę, jego forma niekoniecznie. Jako kolejni na scenę wjechali Pejter oraz Czeski. Wielu zwycięstwo Pejtera traktuje jako niespodziankę, dla mnie natomiast tak ową nie była. Pejter to jeden z reprezentantów świeżej krwi, który naprawdę wybija się ponad przeciętność i już w przyszłorocznym WBW może sporo namieszać. Plus za to, że ogranicza stopniowo punche o niuniach, które momentami stawały się już „przeruchane”. Przedostatnie starcie w 1/8 to pojedynek między Eskobarem a Osetem. Oset wyszedł na scenę z niebywałym respektem dla weterana, co go zgubiło i najwidoczniej odpuścił sobie to starcie. Jak to zazwyczaj u łodzianina bywa, bardzo fajna stylóweczka, jednak tym razem zupełnie zabrakło punchy, przez co Esko, bez większego wysiłku, mógł się rozgrzać i pewnie awansować do kolejnej rundy. Ostatnim pojedynkiem pierwszej rundy była potyczka Filipka oraz Ziutka. Półfinalista WBW chyba nieco lekceważąco podszedł do przeciwnika, przez co Ziutek nabrał wiatru w żagle i rundę na temat zdecydowanie wygrał. Później jednak Filip stopniowo się przebudzał, dzięki czemu, po dogrywce, ostatecznie udało mu się awansować do ćwierćfinału.
Krótka przerwa pomiędzy 1/8 a 1/4, dzięki której mogłem dostrzec kilku zacnych gości (między innymi Muflona czy Proceente). Dziwił mnie natomiast brak Theodora (zdementuje ktoś?), który przecież jest główną personą promująca freestyle w Warszawie. Ćwierćfinały rozpoczęły się od starcia weteranów – Dolara oraz Sosena. Sosen pomimo uwielbienia publiki, nie był w stanie wykrzesać z siebie zbyt wiele i zakończył swoją przygodę na tym etapie. Dolar jak na niego przystało, solidnie, dzięki czemu mógł już spokojnie czekać na swojego przeciwnika w półfinale. Jako kolejni, swoje umiejętności przedstawili Feranzo oraz Szyderca. Feranzo, mimo swojej doskonałej formy tego dnia (naprawdę kozak, czapki z głów i to dosłownie), nie był w stanie sprostać Szydercy. W tym wypadku werdykt na któregokolwiek z panów nie robiłby żadnej różnicy, bo obaj lecieli naprawdę super. Jako trzeci w ćwierćfinale na scenie pojawił się Eskobar, któremu za przeciwnika wylosowano Pejtera. Pejti pomimo świetnego startu, podobnie jak Oset, mając przed sobą żywą legendę, jakby pozbawił się jaj i dał się wchłonąć staremu wyjadaczowi. Ostatnia potyczka ćwierćfinałowa to kolejna powtórka z tegorocznego WBW – Edzio kontra Filipek. Jedno, co można napisać o tym starciu, to po prostu ZJADŁO WIECZÓR. Jak dla mnie takie walki mogłyby trwać w nieskończoność. Świetny Edzio, żądny rewanżu Filipek, masa punchy, masa skilli, krótko mówiąc kwintesencja freestyle’u. Dzięki takim walkom śmiało można powiedzieć, że ma się on jeszcze bardzo dobrze. Po zaciętym boju i dogrywce do półfinału awansował ostatecznie Filipek (zasłużenie).
Jako pierwsi półfinałowe boje stoczyli Dolar oraz Szyderca. To, że w pierwszych bojach Dolar nie został zmuszony do szczególnego wysiłku, odbiło się negatywnie na półfinałowej potyczce. Trochę o Edypie, trochę o byciu weteranem i ostatecznie do finału awansował Szyderca (którego zapewne wielu stawiało w roli faworyta imprezy). Jeżeli chodzi o faworytów, to jako drugi w szranki z weteranem stanął Filipek. Eskobar pojechał klasyczną, starą, dobrą stylówką, przyznał, że życie dziewczyny freestyle’owca nie jest łatwe (mocny pstryczek w nawijających o pannach), a nawet o opinię zapytał dziewczynę Filipka. Do tego dołożył masę innych punchy, dzięki czemu udało mu się odstrzelić faworyzowanego reprezentanta Milicza, który jakby nieco wypalił się po starciu z Edziem. Cały klub skandujący przez dłuższą chwilę „Esko” niech będzie podsumowaniem tej walki. Sam Pe przyznał, że z czymś takim spotkał się ostatni raz w 2007.
Płynnie przeszliśmy więc do strefy „medalowej”, gdzie o trzecie miejsce zmierzyli się Filipek oraz Dolar. Filip miał okazję odgryźć się nieco za wszelkie przycinki podczas WBW ze strony Dolara i to uczynił. Oberwało się trochę Blejkowi (no bo Filip lubi być kontrowersyjny), jednak werdykt zszokował sporą część klubu. Ostatecznie trzecie miejsce w Bitwie o Pitos przypadło Dolarowi, co zdziwiło i zniesmaczyło jego przeciwnika, który do końca finałowej walki stał z nieciekawą miną. Jeżeli już jesteśmy przy finale, zmierzyli się w nim Eskobar oraz Szyderca. Przed samą Bitwą, przy takim zestawieniu wszyscy w ciemno stawialiby na Szydercę, no ale jeżeli kogoś cały klub odlicza przed rozpoczęciem walki. Poważnie mówiąc, Esko rozkręcił się na tyle, że nie dał szans swojemu młodszemu koledze, a ten nie stawiając większego oporu praktycznie się poddał, rzucając kilka autopunchy (mówiąc o swojej dziewczynie, że to imaginacja, czy też przyznając dobrowolnie, że przegrał z Esko). Ostatni wers o szacunku do weteranów, mimo wszystko ładny, ale jednak mocno wymuszony.
Tak więc w ostatecznym rozrachunku Pitos zebrał niespodziewanie jeden z weteranów – Eskobar. Bitwa sama w sobie otarła się o doskonałość (świadczyć o tym może fakt, że zawodnicy którzy w niej uczestniczyli, mimo wieloletniego doświadczenia przyznali, że była to najlepsza, na jakiej byli). Fajnie, że większość fanów była naprawdę świadoma (choć bawiła mnie sytuacja, kiedy dwóch panów zaczęło krzyczeć po jednym z punchy Filipka, po czym jeden drugiego zapytał „o co chodziło”, na co ten drugi odparł „nie wiem, automatycznie krzyknąłem"). Jak przyznał sam Pe, wystarczy trochę chęci i zebrania odpowiedniej kwoty na nagrody od sponsorów, które zapewnią godziwą miesięczną pensję zwycięzcy i można stworzyć naprawdę fajną bitwę i ściągnąć solidnych zawodników. Mijają czasy, kiedy to freestyle był traktowany jako hobby, teraz zaczyna liczyć się PITOS.Tekst i adnotacje na Rap Genius Polska